Z Ewangelii według Świętego Jana
Jezus tak wołał: «Ten, kto we Mnie wierzy, wierzy nie we Mnie, lecz w Tego, który Mnie posłał. A kto Mnie widzi, widzi Tego, który Mnie posłał.
Ja przyszedłem na świat jako światłość, aby nikt, kto we Mnie wierzy, nie pozostawał w ciemności. A jeżeli ktoś słyszy słowa moje, ale ich nie zachowuje, to Ja go nie potępię. Nie przyszedłem bowiem po to, aby świat potępić, ale by świat zbawić.
Kto Mną gardzi i nie przyjmuje słów moich, ten ma swego sędziego: słowo, które wy-głosiłem, ono to będzie go sądzić w dniu ostatecznym. Nie mówiłem bowiem sam od siebie, ale Ojciec, który Mnie posłał, On Mi nakazał, co mam powiedzieć i oznajmić. A wiem, że przykazanie Jego jest życiem wiecznym. To, co mówię, mówię tak, jak Mi Ojciec powiedział».
Niby to oczywiste, a jednak dzisiaj jakoś mocno we mnie zagrały słowa Jezusa, który stwierdza, że nie potępia tych, którzy słysząc Jego słowa, nie zachowują ich.
Choć na każdym czynie odbity jest niejako znak tego, który ten czyn wykonuje, to jednak jest on (czyn, działanie) czym innym niż osoba.
Bóg nigdy nie potępia człowieka. Dał nawet swojego Syna, aby człowieka zbawić (por J 3, 16). Nie oznacza to jednak, że nie widzi zła, że przymyka na nie oczy.
Widzi zło i nasze grzechy wyraźniej niż my jesteśmy w stanie je zobaczyć. Lepiej niż my potrafi je też ocenić. I właśnie dlatego doskonale widzi także różnicę między grzesznikiem a grzechem.
Takie też jest nauczanie Kościoła: wskazuje, nazywa po imieniu i piętnuje grzech, ale nie potępia grzesznika, zawsze dając mu okazję do zmiany życia – nawet największemu łotrowi. Serce Jezusa jest otwarte dla każdego grzesznika, który chce się zanurzyć w jego miłosierdziu. Zawsze!
Czasem o tej fundamentalnej zasadzie zapominają niektórzy pasterze Kościoła.
O wiele częściej jednak dzisiaj podnoszą się głosy domagające się, żeby Kościół (czyt. Pasterze Kościoła różnego szczebla) przestał nazywać zło i grzech po imieniu, bo to wy-klucza (modne słowo), jest niemiłe i powoduje „dyskomfort psychiczny”.
Jeśli Kościół ma pozostać wierny Ewangelii, to nie może przymykać oczu na dzieją-ce się zło i grzech.
Chorobę można zacząć właściwie leczyć dopiero wtedy, gdy nazwie się ją po imieniu i pozna jej przyczyny. W przeciwnym razie można co najwyżej podawać tony tabletek przeciwbólowych.
Kościół nie jest kioskiem z Apapem czy Ibupromem. Jest szafarzem lekarstwa na grzechy grzeszników, którym jest łaska Bożego Miłosierdzia. Nawet jeśli to lekarstwo jest bardzo gorzkie, gdy się je przyjmuje, to zawsze ostatecznym celem jest uratowanie, zdrowie i życie (doczesne i wieczne) konkretnego człowieka.
Można jeszcze dużo pisać na ten temat, ale bardziej chcę zachęcić do osobistej re-fleksji nad tym, czy potrafię dostrzec tę prawdę, że choć jestem słabym grzesznikiem, to grzech nie jest mną. Ja jestem słabym dzieckiem Boga, które upada w grzech, ale ten grzech nie jest mną…
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie
ks. Marcin